sobota, 22 grudnia 2012

Rozdział 5



Rozdział 5



Leżałam na skrzypiącym łóżku, wciśnięta w brudną pościel. Dłonie ułożone po bokach w zupełnym nieładzie, plątały się włosami, a stopy zwisały nad ziemią. Wicher niemalże porywał pobliskie, wysokie Topole Włoskie, ich liście szumiały równomiernie. Czarne niczym atrament, chmury, wisiały nisko nad ziemią. Co jakiś czas wiatr wyrywał z nich jakąś kroplę deszczu i rzucał ją na szybę, lub na jakiegoś, Bogu ducha winnego, przechodnia. Pogoda nie sprzyjała uśmiechom i zabawom, mimo to mały Vlad, latał po całym „Dziurawym Kotle” ze swoim zestawem ołowianych żołnierzy.
Tylko ja tak leżałam, szczerząc się do sufitu, a właściwie, do plamy bliżej nieokreślonego pochodzenia, znajdującej się właśnie na nim. Łzy bezceremonialnie płynęły żywym potokiem, po moich policzkach. W ręku mięłam mokrą i pogiętą odpowiedz z Hogwartu. Czytałam ją tak długo i tyle razy, dopóki łzy nie zamoczyły jej tak, że nie można było już nic odczytać. Mrużyłam oczy z radości. Całe serce kuł nieznany dotąd, prąd bezbrzeżnej uciechy.

„Pani podanie zostało pozytywnie rozpatrzone”

To fragment, który pamiętałam najlepiej. Byłam pewna, że gdybym miała napisać to co pamiętam najniewyraźniej z całego życia to byłoby, właśnie to zdanie. Jutro miał zjawić się po mnie jakiś pracownik, by zaprowadzić mnie do świstoklika, który przeniesie mnie do miejsca mojej nowej pracy.
W moim wraku serca, nie mieścił się fakt, iż już jutro będzie mi, to znaczy nam, o wiele lepiej. Za kilka miesięcy, może jeszcze przed porodem, będę już z daleka stąd. Jeszcze kilka miesięcy, a moje dziecko wychowa się bezpiecznie, tam gdzie ten potwór nas nie znajdzie. Z całej duszy nienawidziłam Dracona, to przez niego to całe piekło. Uciekłam z domu, paląc za sobą mosty, oderwałam się od przyjaciół, pożegnałam z wygodami i beztroską. Może nadejdzie taki czas, gdy zapłaci mi za to wszystko... Na razie musiałam się zadowolić samym planem ucieczki, niemal idealnym. Bo co mogło mi stanąć na przeszkodzie? Przecież na dodatek, nie będę miała go okazji spotkać, przez długi czas, bo przecież z Hogwartu nie można tak sobie co chwila, znikać.
Ciekawe co robią moi rodzice? Ledwo ta myśl przemknęła przez zamroczony mózg, łzy wezbrały w oczach. Często jako uczennica z uśmiechem na ustach wyobrażałam sobie jak Jane i Harryson Granger, stoją przed regałem na moje nagrody i zdjęcia i patrzą na to wszystko wspominając mnie. Teraz na pewno nie wspominali. Teraz po prostu byli w pracy, albo odsypiali.
Tym razem łzy były gorzkie, nieprzyjemne. Znajomy ucisk w gardle, blokował oddech. Zamknęłam oczy myśląc o Hogwardzie. „Nie myśl o przeszłości, jest; tu i teraz, nie ma; wczoraj”. Uspokoiłam się i wiedziona szalonym głodem, zeszłam do jadalni. Siadając na drewnianej ławie, pochwyciłam w dłoń egzemplarz „proroka codziennego”. Nic się nie działo, gdzieniegdzie jakiś artykuł o skandalach, albo plotkach. Minęły czasy kiedy to każdy dzień przynosił kolejny pasjonujący artykuł o wyczynach Harrego Pottera Już nie było Świętej Trójcy... był tylko; Harry, Ron, Hermiona. Pierwszy rok po tryumfie, było ciężko, jednak teraz już wszystko wracało do normy, ofiary bitwy pozostawały barwnymi figurami na kartach Historii Magii. Wspomnienie o nich, już nie bolało tak bardzo. Ludzie wspólnymi siłami uporali się z tym co przyniósł nowy powiew wolności.
W spokoju konsumowałam jakieś dziwne danie, nieokreślonego pochodzenia. Szczerze nie zastanawiałam się nad jego smakiem, ani konsystencją, zjadałam nerwy.

-Granger, uspokój się, przecież nie masz co wariować, luz, będzie dobrze. Przecież wszystko musi być dobrze. Jak w bajce- będzie szczęśliwy koniec..- Na potwierdzenie tych słów zarżałam wściekle, co miało być śmiechem, ale dopiero po chwili zrozumiałam, że szeptałam te słowa, zamiast je myśleć. Kiedy dźgnęłam widelcem talerz, który wydał przy tym przeszywający jęk, spostrzegłam, że zjadłam już wszystko. Wytarłam usta serwetką i dziękując Miriel, poszłam na górę, do swojego pokoju. Usiadłam po turecku na podłodze, pod oknem i oddałam się wielkim planom i drobnym błahostką. Przemyślałam każdy fragment mojego życia, ale tak naprawdę to wszystko było jak jakiś wielki żart. Nic nie było ważne. Do tego w głowie miałam potworny zamęt, a myśli uciekały równie szybko, jak je pochwyciłam. Czas się wziąć za siebie. Wstając wydałam z siebie westchnienie, na poły tęskne, na poły radosne. Powoli snułam się od ściany, do ściny zbierając rzeczy osobiste. Pergaminy, kilka bluzeczek z banana republic, wiele innych elementów garderoby, żadnych zdjęć, muszę zapomnieć jak Oni wyglądali. Muszę usunąć Ich ze swojej pamięci. Z drugiej strony bałam się, że zapomnę śmiechu Rona, zabawnie uniesionych brwi Harrego pod tytułem : „Bo ja jestem Wybrańcem”, błyszczących oczu Giny, tego jak cały Gryfindor świętował wygrany mecz. To wszystko to moja tożsamość..., którą muszę zmienić. Wspomnienia tylko utrudnią cała sprawę, nie przywrócą mi ich. Ta loteria już dawno została przegrana. Nie chcąc siedzieć tych ostatnich godzin tutaj, ubrawszy się ciepło, udałam się w kierunku parku.

Idąc ciemnymi uliczkami, oświetlonymi jedynie przez stare latarnie, zastanawiałam się nad rzeczami, o które nie podejrzewałabym siebie jeszcze jakiś czas temu. Takich myśli niemalże wstydziłam się przed samą sobą. Myślałam o tym, jak będzie wyglądać mój nowy domek w Portugalii, jak piękne będą tam zachody słońca, jaka pogoda będzie tam latem, jak wygląda niebo w nocy, jak brzmi spokojny szept morza? Ciekawe jak będzie wyglądało moje dziecko, choć będę je kochała ponad wszystko, nie chciałabym, aby nadto przypominało ojca. Chłopiec, bo byłam coraz bardziej pewna, że to chłopiec, podobny do mojego ojca, będzie przypominał mi o tym co utraciłam, ale nie będzie przygnębiał. Dziecko podobne do Niego, przypominałoby mi o tym co tak bardzo mnie skrzywdziło, ale zawsze będzie kochane przeze mnie, jak nikt dotąd.
Wokoło mnie cicho szemrał wiatr w koronach drzew, kilka gwiazd, wychodziło znad grafitowych chmur, wraz z świecącym rogalem. To wszystko pozwalało duszy unieść się gdzieś daleko, w przestrzeń. Czułam, że zaczynam żyć, że wreszcie coś zaczyna nabierać sensu.



***


Rozsiadł się przy biurku, natychmiast po tym, jak skończył się rozpakowywać. Znowu czuł się stłamszony, jak w więzieniu, ale nie miał wyboru. Pewnego razu, facet z ministerstwa zaskakując go w „Dziurawym Kotle” oznajmił mu „delikatnie”, że powinien objąć tą posadę i KROPKA. Koniec dyskusji, jeżeli chce dalej być wdrażanym w życie przez Ministerstwo. To nazywało się chyba jakoś... Właśnie; „Projekt Resocjalizacji Byłych Śmierciożerców i Przestępców Magicznie Uzdolnionych”. Nie myślał, że kiedyś będzie częścią projektu, a już w ogóle, będzie OBJEKTEM projektu. To mocno godziło w jego dumę, ale w dzisiejszych czasach, nikt nie liczy się z tak znakomitymi ludźmi jak On! Draco Malfoy! Musiał się jakoś dostosować, odczekać te kilka latek i ZWIAĆ STĄD!

Biorąc do ręki kawałek pergaminu i pióro, zaczął kreślić na mim słowa, które miały być listem do Blaisa. Przyjaciel żądał cotygodniowych relacji z tego co się Tam dzieje i czy z Draco, wszystko w porządku, jeżeli w ogóle w jego przypadku można stosować określenie „w porządku”. Napisał o tym jak bardzo nienawidzi tutaj być, jak bardzo nie chce jutro pracować, że ta noc jest o wiele za krótka, że nienawidzi go za mus marnowania jej na pisanie do Zammbiniego. List jak każdy inny napisany przez Draco, nie miał nigdy wyczucia kiedy mówi się pewne rzeczy, a kiedy wypada milczeć. Może to przez to, że jest jedynakiem? To nadawało mu pewnej wyjątkowości; choćby nie wiadomo jak bolesna byłaby prawda, to zawsze powie prawdę.
Jego przyjaciel wiedział o tym i cenił to bardzo. Mało kto tak znał się nawzajem jak ta dwójka.  

3 komentarze:

  1. robisz wiele błędów, np powinno być: Hogwarcie, Zabiniego, i parę innych, ale zapowiada się dobrze, gdy jestem na tym rozdziale (:

    OdpowiedzUsuń
  2. No nic do dodania nie mam
    Rozdział ciekawy ~Czarna

    OdpowiedzUsuń