Rozdział 6
Najgorsze
co mogło mnie spotkać przed wyjazdem do pracy to męczący
niezrozumiały sen. W owym śnie, chodziłam boso po lesie, rękoma
dotykałam kor drzew, które raniły moje palce. Wokoło było pełno
zieleni i błękitu. Mech ścielący się pod moimi stopami był
zmrożony, przez co stąpanie po nim, było jak deptanie kruchych
kości. Oddychałam ciężko coraz bardziej brnąc w gęstwinie.
Czułam się jak rozbitek na bezludnej wyspie. Najbardziej
niezrozumiała była melodia nucona spokojnie, niskim barytonem,
niczym w horrorach. Przypominała nieco Westernowych kowbojów, z
trawką w ustach, szelmowskim uśmiechem i naładowanym pistolem w
kaburze. Zupełnie jakby tylko czekał, kiedy mój strach osiągnie
moment kulminacyjny, by spokojnie wyjść zza moich pleców, drwiąc
sobie z mojej zdolności postrzegania i depcząc niedopałek, z
dzikim uśmiechem wycelować prosto w moje czoło. Potem stanąć nad
moim trupem i szepnąć „szkoda”, ale w tym koszmarze nie mogłam
liczyć na żadne rozwiązanie. Całą noc spędziłam na
przemierzaniu identycznych kilometrów zieleni z kimś znajdującym
się poza zasięgiem mojego wzroku, kto był moim oprawcą.
Wyczuwałam to instynktownie, ciarki przebiegające po plecach i
trzepotanie serca.
Chciałam
się wydostać z tej mrocznej puszczy, ale niestety- nie wiedziałam
jak. Dopiero o godzinie dziesiątej rano, pomógł mi w tym głośny
ryk z dołu.
-
Wynocha mi stąd przebiegły Centaurze! - nie żeby interesowało
mnie co centaur robił w „Dziurawy Kotle”, ale rozbudziło na
tyle, abym wstała na nogi. Przetarłam zaspane oczy i powlokłam się
do łazienki odprawić poranny „rytuał”. Raptem przypomniałam
sobie, że dzisiaj, za chwilę, teraz, zaraz, przybędzie tutaj ktoś,
kto przeteleportuję się ze mną do HOGWARTU! W najwyższej
prędkości, jaką udało mi się uzyskać doprowadziłam się do
porządku. Ubrałam się w bordową marynarkę z rękawami trzy,
czwarte i spódnicę do kolan, tego samego koloru. Miałam nadzieję,
że wyglądam kompetentnie i korzystnie.
Rozczarowanie
rosło wprost proporcjonalnie do opadającego entuzjazmu i
ekscytacji. Z każdą godziną moją niespokojną dusze nawiedzały
coraz to ciemniejsze wizje. Kimkolwiek był ten delegat z Hogwartu
nie było go tutaj. Nie wiedząc, czy nie trafił na miejscy, czy po
prostu mnie zignorowali, zostałam na miejscu. Wyczerpana
oczekiwaniem chciałam już spać... do końca życia, nie obudzić
się, żeby zapomnieć o tym dniu. Nie mogłam jednak zrobić jak
chciałam, bo adrenalina wciąż płynąca w moich żyłach,
wprowadzała mnie w stan czujności. Wyprostowana, z oczami
rozszerzonymi i zaczerwienionymi, myślami tłukącymi się w głowie
siedziałam wpatrując się w drzwi. Irracjonalna złość na cały
świat powoli opadała, a oddech stał się głębszy i bardziej
równy. Całe napięcie opadło i postanowiłam nie myśleć o tym
dłużej i spróbować poszukać sobie pracy w dzielnicach
mugolskich. Pogardzając się z faktem, iż nie będzie to nic czym
mogłabym się szczycić, znikoma była także nadzieja na uzbieranie
wystarczającej sumy pieniędzy, na wyjazd. Wszystko było inaczej
niż powinno.
Niebo
za oknem przyjęło barwę maków i fiołków. Słońce uroczyście
żegnało się z minionym dniem. Był piękny. Ciepłe promienie
ogrzewały wyziębnięte skóry przechodniów, sędziwe drzewa
szemrały cichutko, dzieci trzymając za rękę swoich rodziców,
zbierały wielobarwne liście z trawnika, idącego wzdłuż chodnika.
Samochody poruszające się między budynkami odbijały w swojej
świecącej karoserii, świat widzialny, tworząc niesamowity widok.
Poczułam zachwyt i jednocześnie ból i rozczarowane. Samotna łza
spłynęła po moim policzku, bardzo cicho, aby nie zmącić
harmonii, była ona chłodna, pod jej wpływem zadrżałam
niespokojnie. Mrużąc oczy poszłam do łazienki i obmyłam twarz.
Chlipiąc i pociągając nosem, wytarłam się i właśnie
zamierzałam wejść z powrotem do pokoju, kiedy usłyszałam kroki
tak wyraźnie jakby dochodziły z wnętrza mojej głowy i odbijały
się po tysiąckroć echem. Ktoś kto właśnie wszedł do pokoju,
krążył po nim jakby bez celu. Tupanie było coraz głośniejsze i
cięższe. Cichuteńko, na palcach podeszłam do sporej dziurki od
klucza i zajrzałam przez nią. Mężczyzna był ubrany w długi,
płaszcz niemal do ziemi, czarne buty i eleganckie, wyprasowane i
gładkie spodnie od garnituru. Na głowie miał bujną złotawo-
brązową czuprynę i zauważyłam kawałek brzoskwiniowej skóry
szyi. Powoli sięgnęłam po kawałek belki, leżący na podłodze w
najodleglejszym rogu brudnej, niewielkiej łazienki. Drewno zaszurało
na gołym betonie. Zaklęłam cicho pod nosem. Facet właśnie
trzymał w ręku moją fioletową bluzeczkę na ramiączka i z
falbanką idącą na skos przez tors i miął ją w ręku, kiedy
usłyszał mnie i szybko zbliżył się do drzwi. Nie przygotowana na
to, cały czas opierałam się o klamkę, aby móc podnieść moją
prowizoryczną broń. Pociągną za klamkę, a ja WPADŁAM do pokoju
i poturlałam się pod jego nogi. Jęknęłam z bólu i
niedowierzania. Przekręciłam się na blok, zadarłam głowę, a mój
wzrok padł na twarz intruza. Młody, zaledwie kilka lat starszy, o
niezwykle brzoskwiniowej cerze, niczym u noworodka i jak już
wspomniałam, rozwichrzonej czekoladowej czuprynie.
W
miedzianych oczach igrały radosne ogniki, wąskie usta rozświetlał
szeroki uśmiech. Równe rzędy zębów szczerzyły się do mnie, ku
mojej irytacji.
-
Panna Granger, jak sądzę. Cóż za... spontaniczne powitanie -
powiedział lekkim tonem, próbując zetrzeć uśmiech z ust, który
tak uparcie powracał, a ja stawałam się coraz bardziej
zdenerwowana. Zmrużyłam oczy w nadziei, że wyglądam groźnie, a
nie śmiesznie. Niestety jego uśmiech nadal promieniał. Wyciągną
rękę, aby pomóc mi wstać. Zignorowawszy ją, wstałam o własnych
siłach rozcierając piekące ramię. Zdmuchnęłam z niego drobinki
kurzu i piasku. Następnie moje ciężkie spojrzenie trafiło na Tego
Kogoś.
- Kim pan do
licha jest i dlaczego nachodzi mnie w moim pokoju?! - założyłam
dłonie na biodrach grając nieugiętą. Ten wyciągną tylko dłoń
przed siebie i wyrecytował.
- John
Malek, nauczyciel Mugoloznastwa w Hogwarcie, lat 23, stan cywilny...
- uciszyłam go ręką bo wcale mnie nie bawił ton szeregowego.
Bałam się, że zaraz zasalutuje i pacnę go w nos.
- No to ty
pewnie masz mnie przetransportować do Hogwartu. - Bez słowa z
uniesioną głową przemaszerowałam koło niego, zebrałam moją
kochaną, ulubioną satynową bluzeczkę, którą - o zgrozo -
dotykał. Rozejrzałam się dookoła licząc, że zauważę
jeszcze coś mojego. Wpakowałam do torebki jeszcze szczoteczkę
do zębów i włochate kapcie. Johnowi posłałam dumne
spojrzenie, kiedy rozszerzył oczy na widok mojej mega - pojemnej
torby. Nie wszystko się widziało, prawda?
Kiedy
wyszliśmy z dziurawego kotła John posłał właścicielowi głupawy
uśmiech, a ten poczerwieniał ze złości. Nie rozumiałam co ten
facet mu zrobił, lub na odwrót, ale ten widok rozweselił mnie.
Zatrzymałam się jeszcze przy recepcji, aby oddać klucz i się
wymeldować. Zza kontuaru pokiwała do mnie Miriel, a potem uniosła
kciuk do góry. Uśmiechnęłam się do niej ukradkiem, unosząc
kącik ust. Przed budynkiem czekała na nas zwyczajna mugolska
taksówka. Jechaliśmy w zupełnej ciszy. Po chwili mój towarzysz
rozpoczął zdawkowaną rozmowę z kierowcą o jakimś wypadku, czy
też kataklizmie. Wpatrywałam się w świat za oknem. Londyn już
pogrążył się w półmroku, a opary wydostające się ze
studzienek w centrum, dodawały bajkowego wyglądu, codziennego dnia.
Witryny sklepowe, oświetlone wieloma kolorami, rzucały plamy
światła na chodniki. Kilkoro ludzi wchodziło do jakiegoś baru,
roześmiana młodzież przechadzała się, prowadząc beztroskie
rozmowy, jakaś starsza pani szła ze swoim pieskiem tak małym, iż
wyglądał na kartonik mleka przywiązany do sznurka. W końcu
wydostaliśmy się z centrum i wjechaliśmy na teren dzielnic
prywatnych. Domy stawały się coraz pokaźniejsze i coraz to
rzadziej umiejscowione, aż w końcu wcale ich nie było. Teraz nie
widziałam nic poza szosą przed nami i ciemnością dookoła. W
radiu leciała jakaś smętna piosenka o nadchodzących świętach, a
zapach taksówki nastrajał do spania. Oparłam więc głowę o szybę
i przymknęłam powieki. Cichutki szum opon na mokrym asfalcie, to
najwspanialsza kołysanka. John zamilkł i najwidoczniej, bacznie
obserwował jezdnię, niestety nie wiedziałam dlaczego. Po dłuższej
jeździe usłyszałam jak mówi do kierowcy, aby skręcił w prawo.
Poczułam jak całe auto przechyla się lekko na jedną stronę, a
potem podskakuje lekko na wybojach. Najpewniej wjechaliśmy w mało
uczęszczaną drogę. Podniosłam się gwałtownie, rozglądając się
na boki, aby ujrzeć coś poza mrokiem nocy. Niepewnie spojrzałam na
Johna, a ten posłał mi uspakajający uśmiech, trochę blady, ale
szczery. Wyrównując oddech patrzyłam na pożółkłą trawę na
poboczu i błotnistą drogę. Rzadko kiedy, można było takie
spotkać w Anglii, więc zastanawiałam się, jak daleko od Londynu
musimy być.
- Niech
pan się zatrzyma. - powiedział spokojnie mój towarzysz. Taksówkarz
zrobił dziwną minę, jakby zastanawiając się co może robić tu
dorosły facet z drobną kobietą, na odludziu, daleko od
czegokolwiek, w mroźną noc. Czarodziej wzruszył tylko ramionami.
Samochód zatrzymał się, a on wyskoczył, obiegł pojazd i znalazł
się przy moich drzwiach. Otworzył je i podał mi rękę. Z
przyzwyczajenia i dumy, chciałam ją zignorować, ale kiedy
prostując nogę, zakręciło mi się w głowie i poczułam mrówki w
stopach, jednak skorzystałam z pomocy. Od razu owiało mnie chłodne
powietrze i zapach zgniłej trawy i liści pobliskiej topoli.
Mężczyzna chwilę patrzył za odjeżdżającym TAXI, jakby chciał
się upewnić, że ten nie zatrzyma się i nie będzie go śledził.
- Po co się tutaj
zatrzymaliśmy? - zapytałam słabym głosem. Brunet obejrzał mnie
od stóp do głów i zatrzymał wzrok na dłuższą chwilę przy
szpilkach, leżących na moich nogach. Prawda - wyglądały
komicznie do połowy zanurzone w błocie.
- Niedaleko
jest świstoklik... Coś ty sobie myślała zakładając je? -
mówiąc ostatnie zdanie, skiną na moje stopy. Zmierzyłam go
rozdrażniona. To nie moja wina - to gdzie jest ten świstoklik!
- Na
pewno nie To! - rozejrzałam się teatralnie na boki, wskazując
pola, ciemność za i przed nami oraz ziemię, mnóstwo brudnej,
rozmiękłej ziemi. Chciałam już być w Hogwardzie, a nie stać tu
z tym czubem. Wiem - zachowuję się jak pięciolatka - zero
profesjonalizmu.
- Będziesz
musiała trochę się pomęczyć bo opróżniłem moją kieszeń z
damskimi butami sportowymi. - Pierwsze wrażenie - głupi żart.
Drugie wrażenie - a może ten popaprany koleś serio ma taką
kieszeń. Pokiwałam energicznie głową, aby rozwiać wyobrażenie
Johna stojącego pośrodku chodnika z kieszenią, z której wystałe
kawałek damskiego buta. Różowego. W cętki. Coś strasznego.
Ruszyliśmy w milczeniu i skupieniu, było tak ciemno, że kałuże
przed nami zauważaliśmy dopiero, kiedy byliśmy praktycznie w tej
kałuży. Nie dziwne, że zmoczyłam sobie buty do suchej nitki,
jeszcze przed przejściem dobrych stu metrów. Brnąc dalej w
brunatnej mazi i mgle nocnej, w końcu napotkałam rzecz nie do
zrobienia - gigantyczna kałuża. Jedynym sposobem jej ominięcia,
było pobocze, na które składały się kamienie - bardzo wypukłe
i gałęzie drzew. Na bank bym leżała w tej wodzie po pierwszych
kilku krokach, albo nawet nie tylu. Miedzianooki był już po
drugiej strony i stał wyczekując. Zatrzęsłam się z bezradności.
Głupia kałuża!
- Em..., John ja
nie dam rady tego przejść. - ten obejrzał teren uważnie i w
końcu sapną i w dwóch susach znalazł się przy mnie. Nachylił
się lekko i podniósł mnie na ręce. Zaskoczona wczepiłam ręce w
jego ramię.
- Co ty sobie myślisz!? Przeteleportuj
mnie! Ja nie mam siły, ale ty, do licha, możesz! Puść mnie! -
wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Już zaczął iść powoli
uprzednio pokonaną trasą. Bardzo powoli i ostrożnie.
- Myślisz, że
tak dla sportu cię noszę? Otóż to moja posesja, na jej terenie
nie można używać magii, poza jedną różdżką, którą
niechcący połamałem. - posłałam mu pobłażliwe spojrzenie.
Jaki tępak. Skąd on się wziął? - Nie martw się, jestem gejem.
- niewiele myśląc od razu wypaliłam.
- Serio? -
uniosłam przy tym brwi. Tego się nie spodziewałam.
- Nie, ale to
uspakaja kobiety. - tu wtrącił chamski, zniewalający uśmiech.
- Aha. - mruknęłam, naprawdę myśląc sobie „Ne chcę
mieć z nim nic wspólnego. Psychiczny jakiś.” Nie odzywałam się
wcale. Kiedy prześlijmy na drugi „brzeg” postawił mnie i
ruszył przed siebie dragą. Po chwili niemal go dogoniłam i byłam
tylko kilka kroków za nim. W pewnym momencie zauważyłam światło
sączące się pomiędzy krzewami przed nami. Przyśpieszył kroku,
a ja wraz z nim. Przeszywająca i rozbudzająca wyobraźnię
ciemność wreszcie rozproszyła się wyraźnie ujrzałam mury
małego, niskiego, wiejskiego domku, jednego z często spotykanych w
XVII wieku. Pośrodku znajdowało się wejście, tj. drzwi
dwuskrzydłowe, lewe skrzydło budynku było zapadnięte i
zrujnowane, podczas gdy druga połowa zdawała się świetnie
zachowana. John pochwycił mój wzrok skierowany na posiadłość i
uniósł kącik ust, co przyjęłam jako przyznanie : „to moje”.
Pozwoliłam mu iść trochę bardziej z przodu. Uważnie
obserwowałam każdy fragment popękanej framugi pod oknami,
skrzypiące deski na małej werandzie, lampę wiszącą przed
drzwiami, nad werandą, która wygasła już dawno temu. Wszedł po
schodkach. Trzech. Z kieszeni spodni wyją mosiężny, duży klucz.
Włożył go w zamek, ten odpuścił z grubym łoskotem. Mężczyzna
pchną drzwi ręką, wszedł do środka. Postanowiłam nie stać tak
na zewnątrz i poszłam w jego ślady, wchodząc przez otwarte
drzwi. Moim oczom ukazał się długi hol, na końcu tego holu
widziałam dużą przestrzeń, która najpewniej była salonem.
Dostrzegłam pianino, kominek wyłożony czerwoną cegłą, lekko
okopcony wewnątrz i kanapę z czarnej, miękkiej skóry. Hol, w
którym nadal stałam miał ściany do połowy wysokości wyłożone
drewnianą boazerią, a podłoga zaś była wyłożona płytami z
szarego marmuru. Nade mną wisiał duży żyrandol wykonany w
miedzi.
- Idziesz?! -
usłyszałam krzyk nauczyciela mugoloznastwa. Próbując podążyć
za głosem przeszłam cichutko stukając obcasami na posadzce, dalej
holem, aż doszłam do pomieszczenia tuż przed salonem. Weszłam
tam nieśmiało, najpierw moje spojrzenie padło na Johna, dopiero
później uzmysłowiłam sobie co kładzie na sekretarzyku stojącym
pod ścianą, jego biura. Pod pachą miał ceramiczną, pokrytą
wzorami URNĘ. Zatkało mnie. Co to za psychopata!? Nie wiedziałam
czy mam poczekać na puentę tego chorego żartu, czy też brać
nogi za pas i krzyknąć „Ratunku! Jakiś Świr!”. „Dobra,
spokojnie, to nic nie znaczy, jeżeli mężczyzna przyprowadza
kobietę, do starego domu na odludziu i pokazuje jej urnę ze
szczątkami. Oddychaj.”
- C- c- co to? -
wydukałam wreszcie, kładąc rękę na klatce piersiowej, aby
ustabilizować oddech. Posłał mi szelmowski uśmiech, przez co nie
byłam pewna czy faktycznie chcę poznać odpowiedz. Tymczasem on
postawił już to COŚ na biurku i staną przede mną.
- Urna. Nie bój się.
Replika. To świstoklik. - nie wiedząc co z sobą począć i czy mu
wierzyć, pokiwałam wolno głową, zaciskając palce na rogu
regału, który był dokładnie zawalonym starym, skrzypiącym
meblem, ale dodawał jakby uroku, temu ciemnemu pomieszczeniu. -
Dobra, poczekaj tu chwilę, pójdę po moje torby... Ty masz jakiś
bagaż? - zapytał wolno, oglądając mnie od stóp do głów.
Uśmiechnęłam się leniwie, wskazując moją torebkę. Fioletową,
z materiału, zakupioną w club banana, tego sezonu. Na
potwierdzenie swojego gestu, wyjęłam z niej wielką encyklopedię,
która teoretycznie, nie powinna się tam zmieścić, żadnym
sposobem. Kiwną głową i poszedł w głąb korytarza, z którego
przyszłam. Usłyszałam jak wychodząc szepną pod nosem
„magiczna”. Tak moja torba, jak i reszta, była magiczna,
chociaż nie wyglądała. Trochę tak jak ja. Po całym domu rozległ
się łoskot zamykanego zamka. Pewnie nie chciał by ktoś się
włamał do niego, podczas pracy. Pełnoetatowej. Chwilę potem
wpakował się do biura z walizką. Spocony i zmachany. No tak –
zero magii, bo mądry zgubił różdżkę. Postawił walizę, tuż
obok urny. Kazał mi stanąć z ręką wyciągniętą przed
świstoklikiem, a sam w dwóch skokach przemierzył pokój dwa razy;
zgasił światło i wrócił do mnie. Na jeden rozkaz dotknęliśmy
magicznego przedmiotu, a potem stało się to co zawsze. Dziwne
zawirowanie w okolicach żołądka, a potem głuchy trzask, trochę
jak łamanie suchej, cienkiej gałązki.
Światło
bijące od kominka, pozwalało mi ujrzeć wnętrze pokoju. Ściany
pomalowane na kremowy kolor, drewniana podłoga w odcieniu ciemnej
wiśni, kilka obrazów na ścianach, starannie wykonany i rzeźbiony
regał, na którym stały równo ułożone, według alfabetu,
książki, dwa wysokie okna zaciągnięte czerwonymi, długimi
zasłonami. Zauważyłam łóżko z baldachimem, nakryte wielką,
puchową poduszką w kolorze karminu i identyczną kołdrą. My
staliśmy przy biurku, tego samego koloru co regał. Kominek był na
prawej ścianie, a regał po lewej zaś łóżko naprzeciw nas.
Nieco za regałem, pomijając fakt, że pośrodku mościł się
ogromny, perski dywan, znajdowały się drzwi, za nimi pewnie
łazienka. John właśnie otworzył inne drzwi, znajdujące się za
nami, tuż obok biurka. Byłam Tutaj. Naprawdę byłam. Niesamowite,
że wreszcie spełniło się to najprostsze z marzeń, a zarazem to
podstawowe i najbardziej chciane. Mój towarzysz spojrzał na mnie
zza progu.
-Idziesz? Muszą ci
jeszcze pokazać twój pokój i chyba musisz coś zjeść. -
wypuściłam powietrze. Tak – dopiero teraz spostrzegłam, że
wstrzymywałam je odkąd tu wylądowaliśmy. Ruszyłam powoli za
nim, uważnie oglądając każdy szczegół. Stare ściany zamku
Hogward wyglądały tak jak niegdyś. Tak dobrze znany stukot
posadzki pod stopami, wielkie łukowate sklepienia, wysokie
strzeliste okna, ten majestat. To miejsce wygrało z czasem.
Wszystkie obrazy przyglądały mi się z zaciekawieniem, kilka nawet
przywitało mnie po imieniu. Oczywiście dosłownie ruchome schody
wywołały przypływ błogich wspomnień. Ileż to razy robiły mi
figle i prawie nie zdążałam na lekcje. Zawsze wychodziłam
przewidując wszelkie niepowodzenia i zawsze byłam na czas. Całe
moje życie było bardzo zorganizowane i ułożone. Miałam to po
rodzicach. Wyobraźcie sobie, że tato odkąd tylko jego matka sięga
pamięcią, chciał zostać DĘTYSTĄ. Wszystkie dzieci chciały być
astronautami, badaczami, rycerzami, policjantami czy też
superbohaterami, a on zawsze stanowczo chciał zostać
stomatologiem. Dlatego, też odkąd poszedł do szkoły, skupiał
się na tym, co może mu pomóc w osiągnięciu celu. Zwykł mawiać
„Nie osiągniemy niczego, nim tego sobie nie wyznaczymy i nie
wyobrazimy. Żeby coś mieć, najpierw musimy to stworzyć tu – w
tym momencie zwykle lekko pukał się palcem w skroń – w naszym
umyśle.” Zawsze postępowałam według jego schematu.
Wizualizacja. Skupienie. Wysiłek. Determinacja. Sukces. Zawsze
działało, szkoda, że nie wyznaczyłam sobie celu : „ Nie spać
z Malfoyem”, w skrócie NSzM. Chwytliwe, muszę przyznać.
Niestety, nie wszystko można przewidzieć, chociaż owszem,
cieszyłam się z tego, iż przeżyłam wojnę z Lordem Voldemortem.
Mogło być gorzej, prawda? Mogłam nie żyć, a tymczasem żyłam.
KUDRE. Co ja sobie myślę! Wolałabym zginąć, niż drugi raz
sypiać z wrogiem. Niż drugi raz pokochać wroga.
Idąc
tak za Johnem do Wielkiej Sali, gdzie trwała kolacja, rozmyślałam
o tym, o czym powinnam zapomnieć. Cała ja. Zbuntowana, nawet wobec
siebie. W momencie, który przegapiłam, stanęliśmy w drzwiach,
wcześniej wspomnianej sali. Wszyscy uczniowie i nauczyciele. Czułam
się trochę nieswojo w wypchanej po brzegi sali, gdzie wszyscy
siedzieli niczym jena rodzina, jakby związani ze sobą mentalnie,
bałam się że jeżeli wejdę między nich rozerwę ową więź i
rzucą się na mnie w różdżkami. „Nie panikuj, to twoja szkoła,
oni powinni się bać. Jesteś szefem Granger, Szefem.”
Dopingowałam siebie w duchu idąc przez środek, tuż za
Brązowowłosym, który chociaż trochę osłaniał mnie, przed
wścibskimi spojrzeniami. Zmniejszyłam dystans między nami i
praktycznie deptałam mu po piętach. Profesor Albus, uniósł szare
brwi i wykrzywił twarz w uśmiechu. Ten facet nic się nie zmienił!
Liczyłam na chociaż kilka zmarszczek więcej, lub przerzedzoną
brodę, ale tymczasem on wyglądał na... zakonserwowanego. Kocham
magię. Czas spowalnia i czynimy go sobie niemal poddanym. Jeżeli to
nie jest magia, to naprawdę nie wiem co. Obok dyrektora siedziała
Minerwa, dalej Snape, Sprout, Hooch, Hagrid, Flitfick i kilku nowych
z kadry nauczycielskiej, których koniecznie musiałam poznać.
Wzięłam głęboki wdech, kiedy weszłam na podwyższenie, a
Dumbeldor wskazał mi miejsce obok Johna. Usiadł on, obok Sybilli, a
ja zaraz za nim, zajmując ostatnie miejsce po lewej od Albusa.
Dyrektor szkoły wstał i wolno podszedł do mównicy. Sowa ze złota
zaskrzeczała i w całej sali rozległa się grobowa cisza.
Cudooo!!
OdpowiedzUsuńNaprawdę , tylko rozdział 18 jest inny niz 18 na onecie , prawda ? Bo postanowiłam zacząć czytać od nowa ;) Kiedyś czytalam na onecie ;)
Miona wreszcie w Hogwarcie ::) super
OdpowiedzUsuńSupcio !! W końcu Hogwart :) czytam dalej c;
OdpowiedzUsuń