sobota, 22 grudnia 2012

Rozdział 6




Rozdział 6



Najgorsze co mogło mnie spotkać przed wyjazdem do pracy to męczący niezrozumiały sen. W owym śnie, chodziłam boso po lesie, rękoma dotykałam kor drzew, które raniły moje palce. Wokoło było pełno zieleni i błękitu. Mech ścielący się pod moimi stopami był zmrożony, przez co stąpanie po nim, było jak deptanie kruchych kości. Oddychałam ciężko coraz bardziej brnąc w gęstwinie. Czułam się jak rozbitek na bezludnej wyspie. Najbardziej niezrozumiała była melodia nucona spokojnie, niskim barytonem, niczym w horrorach. Przypominała nieco Westernowych kowbojów, z trawką w ustach, szelmowskim uśmiechem i naładowanym pistolem w kaburze. Zupełnie jakby tylko czekał, kiedy mój strach osiągnie moment kulminacyjny, by spokojnie wyjść zza moich pleców, drwiąc sobie z mojej zdolności postrzegania i depcząc niedopałek, z dzikim uśmiechem wycelować prosto w moje czoło. Potem stanąć nad moim trupem i szepnąć „szkoda”, ale w tym koszmarze nie mogłam liczyć na żadne rozwiązanie. Całą noc spędziłam na przemierzaniu identycznych kilometrów zieleni z kimś znajdującym się poza zasięgiem mojego wzroku, kto był moim oprawcą. Wyczuwałam to instynktownie, ciarki przebiegające po plecach i trzepotanie serca.
Chciałam się wydostać z tej mrocznej puszczy, ale niestety- nie wiedziałam jak. Dopiero o godzinie dziesiątej rano, pomógł mi w tym głośny ryk z dołu.

- Wynocha mi stąd przebiegły Centaurze! - nie żeby interesowało mnie co centaur robił w „Dziurawy Kotle”, ale rozbudziło na tyle, abym wstała na nogi. Przetarłam zaspane oczy i powlokłam się do łazienki odprawić poranny „rytuał”. Raptem przypomniałam sobie, że dzisiaj, za chwilę, teraz, zaraz, przybędzie tutaj ktoś, kto przeteleportuję się ze mną do HOGWARTU! W najwyższej prędkości, jaką udało mi się uzyskać doprowadziłam się do porządku. Ubrałam się w bordową marynarkę z rękawami trzy, czwarte i spódnicę do kolan, tego samego koloru. Miałam nadzieję, że wyglądam kompetentnie i korzystnie.

Rozczarowanie rosło wprost proporcjonalnie do opadającego entuzjazmu i ekscytacji. Z każdą godziną moją niespokojną dusze nawiedzały coraz to ciemniejsze wizje. Kimkolwiek był ten delegat z Hogwartu nie było go tutaj. Nie wiedząc, czy nie trafił na miejscy, czy po prostu mnie zignorowali, zostałam na miejscu. Wyczerpana oczekiwaniem chciałam już spać... do końca życia, nie obudzić się, żeby zapomnieć o tym dniu. Nie mogłam jednak zrobić jak chciałam, bo adrenalina wciąż płynąca w moich żyłach, wprowadzała mnie w stan czujności. Wyprostowana, z oczami rozszerzonymi i zaczerwienionymi, myślami tłukącymi się w głowie siedziałam wpatrując się w drzwi. Irracjonalna złość na cały świat powoli opadała, a oddech stał się głębszy i bardziej równy. Całe napięcie opadło i postanowiłam nie myśleć o tym dłużej i spróbować poszukać sobie pracy w dzielnicach mugolskich. Pogardzając się z faktem, iż nie będzie to nic czym mogłabym się szczycić, znikoma była także nadzieja na uzbieranie wystarczającej sumy pieniędzy, na wyjazd. Wszystko było inaczej niż powinno.
Niebo za oknem przyjęło barwę maków i fiołków. Słońce uroczyście żegnało się z minionym dniem. Był piękny. Ciepłe promienie ogrzewały wyziębnięte skóry przechodniów, sędziwe drzewa szemrały cichutko, dzieci trzymając za rękę swoich rodziców, zbierały wielobarwne liście z trawnika, idącego wzdłuż chodnika. Samochody poruszające się między budynkami odbijały w swojej świecącej karoserii, świat widzialny, tworząc niesamowity widok. Poczułam zachwyt i jednocześnie ból i rozczarowane. Samotna łza spłynęła po moim policzku, bardzo cicho, aby nie zmącić harmonii, była ona chłodna, pod jej wpływem zadrżałam niespokojnie. Mrużąc oczy poszłam do łazienki i obmyłam twarz. Chlipiąc i pociągając nosem, wytarłam się i właśnie zamierzałam wejść z powrotem do pokoju, kiedy usłyszałam kroki tak wyraźnie jakby dochodziły z wnętrza mojej głowy i odbijały się po tysiąckroć echem. Ktoś kto właśnie wszedł do pokoju, krążył po nim jakby bez celu. Tupanie było coraz głośniejsze i cięższe. Cichuteńko, na palcach podeszłam do sporej dziurki od klucza i zajrzałam przez nią. Mężczyzna był ubrany w długi, płaszcz niemal do ziemi, czarne buty i eleganckie, wyprasowane i gładkie spodnie od garnituru. Na głowie miał bujną złotawo- brązową czuprynę i zauważyłam kawałek brzoskwiniowej skóry szyi. Powoli sięgnęłam po kawałek belki, leżący na podłodze w najodleglejszym rogu brudnej, niewielkiej łazienki. Drewno zaszurało na gołym betonie. Zaklęłam cicho pod nosem. Facet właśnie trzymał w ręku moją fioletową bluzeczkę na ramiączka i z falbanką idącą na skos przez tors i miął ją w ręku, kiedy usłyszał mnie i szybko zbliżył się do drzwi. Nie przygotowana na to, cały czas opierałam się o klamkę, aby móc podnieść moją prowizoryczną broń. Pociągną za klamkę, a ja WPADŁAM do pokoju i poturlałam się pod jego nogi. Jęknęłam z bólu i niedowierzania. Przekręciłam się na blok, zadarłam głowę, a mój wzrok padł na twarz intruza. Młody, zaledwie kilka lat starszy, o niezwykle brzoskwiniowej cerze, niczym u noworodka i jak już wspomniałam, rozwichrzonej czekoladowej czuprynie.
W miedzianych oczach igrały radosne ogniki, wąskie usta rozświetlał szeroki uśmiech. Równe rzędy zębów szczerzyły się do mnie, ku mojej irytacji.
- Panna Granger, jak sądzę. Cóż za... spontaniczne powitanie - powiedział lekkim tonem, próbując zetrzeć uśmiech z ust, który tak uparcie powracał, a ja stawałam się coraz bardziej zdenerwowana. Zmrużyłam oczy w nadziei, że wyglądam groźnie, a nie śmiesznie. Niestety jego uśmiech nadal promieniał. Wyciągną rękę, aby pomóc mi wstać. Zignorowawszy ją, wstałam o własnych siłach rozcierając piekące ramię. Zdmuchnęłam z niego drobinki kurzu i piasku. Następnie moje ciężkie spojrzenie trafiło na Tego Kogoś.
    - Kim pan do licha jest i dlaczego nachodzi mnie w moim pokoju?! - założyłam dłonie na biodrach grając nieugiętą. Ten wyciągną tylko dłoń przed siebie i wyrecytował.
- John Malek, nauczyciel Mugoloznastwa w Hogwarcie, lat 23, stan cywilny... - uciszyłam go ręką bo wcale mnie nie bawił ton szeregowego. Bałam się, że zaraz zasalutuje i pacnę go w nos.
    - No to ty pewnie masz mnie przetransportować do Hogwartu. - Bez słowa z uniesioną głową przemaszerowałam koło niego, zebrałam moją kochaną, ulubioną satynową bluzeczkę, którą - o zgrozo - dotykał. Rozejrzałam się dookoła licząc, że zauważę jeszcze coś mojego. Wpakowałam do torebki jeszcze szczoteczkę do zębów i włochate kapcie. Johnowi posłałam dumne spojrzenie, kiedy rozszerzył oczy na widok mojej mega - pojemnej torby. Nie wszystko się widziało, prawda?

Kiedy wyszliśmy z dziurawego kotła John posłał właścicielowi głupawy uśmiech, a ten poczerwieniał ze złości. Nie rozumiałam co ten facet mu zrobił, lub na odwrót, ale ten widok rozweselił mnie. Zatrzymałam się jeszcze przy recepcji, aby oddać klucz i się wymeldować. Zza kontuaru pokiwała do mnie Miriel, a potem uniosła kciuk do góry. Uśmiechnęłam się do niej ukradkiem, unosząc kącik ust. Przed budynkiem czekała na nas zwyczajna mugolska taksówka. Jechaliśmy w zupełnej ciszy. Po chwili mój towarzysz rozpoczął zdawkowaną rozmowę z kierowcą o jakimś wypadku, czy też kataklizmie. Wpatrywałam się w świat za oknem. Londyn już pogrążył się w półmroku, a opary wydostające się ze studzienek w centrum, dodawały bajkowego wyglądu, codziennego dnia. Witryny sklepowe, oświetlone wieloma kolorami, rzucały plamy światła na chodniki. Kilkoro ludzi wchodziło do jakiegoś baru, roześmiana młodzież przechadzała się, prowadząc beztroskie rozmowy, jakaś starsza pani szła ze swoim pieskiem tak małym, iż wyglądał na kartonik mleka przywiązany do sznurka. W końcu wydostaliśmy się z centrum i wjechaliśmy na teren dzielnic prywatnych. Domy stawały się coraz pokaźniejsze i coraz to rzadziej umiejscowione, aż w końcu wcale ich nie było. Teraz nie widziałam nic poza szosą przed nami i ciemnością dookoła. W radiu leciała jakaś smętna piosenka o nadchodzących świętach, a zapach taksówki nastrajał do spania. Oparłam więc głowę o szybę i przymknęłam powieki. Cichutki szum opon na mokrym asfalcie, to najwspanialsza kołysanka. John zamilkł i najwidoczniej, bacznie obserwował jezdnię, niestety nie wiedziałam dlaczego. Po dłuższej jeździe usłyszałam jak mówi do kierowcy, aby skręcił w prawo. Poczułam jak całe auto przechyla się lekko na jedną stronę, a potem podskakuje lekko na wybojach. Najpewniej wjechaliśmy w mało uczęszczaną drogę. Podniosłam się gwałtownie, rozglądając się na boki, aby ujrzeć coś poza mrokiem nocy. Niepewnie spojrzałam na Johna, a ten posłał mi uspakajający uśmiech, trochę blady, ale szczery. Wyrównując oddech patrzyłam na pożółkłą trawę na poboczu i błotnistą drogę. Rzadko kiedy, można było takie spotkać w Anglii, więc zastanawiałam się, jak daleko od Londynu musimy być.
- Niech pan się zatrzyma. - powiedział spokojnie mój towarzysz. Taksówkarz zrobił dziwną minę, jakby zastanawiając się co może robić tu dorosły facet z drobną kobietą, na odludziu, daleko od czegokolwiek, w mroźną noc. Czarodziej wzruszył tylko ramionami. Samochód zatrzymał się, a on wyskoczył, obiegł pojazd i znalazł się przy moich drzwiach. Otworzył je i podał mi rękę. Z przyzwyczajenia i dumy, chciałam ją zignorować, ale kiedy prostując nogę, zakręciło mi się w głowie i poczułam mrówki w stopach, jednak skorzystałam z pomocy. Od razu owiało mnie chłodne powietrze i zapach zgniłej trawy i liści pobliskiej topoli. Mężczyzna chwilę patrzył za odjeżdżającym TAXI, jakby chciał się upewnić, że ten nie zatrzyma się i nie będzie go śledził.
    - Po co się tutaj zatrzymaliśmy? - zapytałam słabym głosem. Brunet obejrzał mnie od stóp do głów i zatrzymał wzrok na dłuższą chwilę przy szpilkach, leżących na moich nogach. Prawda - wyglądały komicznie do połowy zanurzone w błocie.
    - Niedaleko jest świstoklik... Coś ty sobie myślała zakładając je? - mówiąc ostatnie zdanie, skiną na moje stopy. Zmierzyłam go rozdrażniona. To nie moja wina - to gdzie jest ten świstoklik!

- Na pewno nie To! - rozejrzałam się teatralnie na boki, wskazując pola, ciemność za i przed nami oraz ziemię, mnóstwo brudnej, rozmiękłej ziemi. Chciałam już być w Hogwardzie, a nie stać tu z tym czubem. Wiem - zachowuję się jak pięciolatka - zero profesjonalizmu.
    - Będziesz musiała trochę się pomęczyć bo opróżniłem moją kieszeń z damskimi butami sportowymi. - Pierwsze wrażenie - głupi żart. Drugie wrażenie - a może ten popaprany koleś serio ma taką kieszeń. Pokiwałam energicznie głową, aby rozwiać wyobrażenie Johna stojącego pośrodku chodnika z kieszenią, z której wystałe kawałek damskiego buta. Różowego. W cętki. Coś strasznego. Ruszyliśmy w milczeniu i skupieniu, było tak ciemno, że kałuże przed nami zauważaliśmy dopiero, kiedy byliśmy praktycznie w tej kałuży. Nie dziwne, że zmoczyłam sobie buty do suchej nitki, jeszcze przed przejściem dobrych stu metrów. Brnąc dalej w brunatnej mazi i mgle nocnej, w końcu napotkałam rzecz nie do zrobienia - gigantyczna kałuża. Jedynym sposobem jej ominięcia, było pobocze, na które składały się kamienie - bardzo wypukłe i gałęzie drzew. Na bank bym leżała w tej wodzie po pierwszych kilku krokach, albo nawet nie tylu. Miedzianooki był już po drugiej strony i stał wyczekując. Zatrzęsłam się z bezradności. Głupia kałuża!
    - Em..., John ja nie dam rady tego przejść. - ten obejrzał teren uważnie i w końcu sapną i w dwóch susach znalazł się przy mnie. Nachylił się lekko i podniósł mnie na ręce. Zaskoczona wczepiłam ręce w jego ramię. 
    - Co ty sobie myślisz!? Przeteleportuj mnie! Ja nie mam siły, ale ty, do licha, możesz! Puść mnie! - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Już zaczął iść powoli uprzednio pokonaną trasą. Bardzo powoli i ostrożnie.

    - Myślisz, że tak dla sportu cię noszę? Otóż to moja posesja, na jej terenie nie można używać magii, poza jedną różdżką, którą niechcący połamałem. - posłałam mu pobłażliwe spojrzenie. Jaki tępak. Skąd on się wziął? - Nie martw się, jestem gejem. - niewiele myśląc od razu wypaliłam.
    - Serio? - uniosłam przy tym brwi. Tego się nie spodziewałam.

    - Nie, ale to uspakaja kobiety. - tu wtrącił chamski, zniewalający uśmiech.
    - Aha. - mruknęłam, naprawdę myśląc sobie „Ne chcę mieć z nim nic wspólnego. Psychiczny jakiś.” Nie odzywałam się wcale. Kiedy prześlijmy na drugi „brzeg” postawił mnie i ruszył przed siebie dragą. Po chwili niemal go dogoniłam i byłam tylko kilka kroków za nim. W pewnym momencie zauważyłam światło sączące się pomiędzy krzewami przed nami. Przyśpieszył kroku, a ja wraz z nim. Przeszywająca i rozbudzająca wyobraźnię ciemność wreszcie rozproszyła się wyraźnie ujrzałam mury małego, niskiego, wiejskiego domku, jednego z często spotykanych w XVII wieku. Pośrodku znajdowało się wejście, tj. drzwi dwuskrzydłowe, lewe skrzydło budynku było zapadnięte i zrujnowane, podczas gdy druga połowa zdawała się świetnie zachowana. John pochwycił mój wzrok skierowany na posiadłość i uniósł kącik ust, co przyjęłam jako przyznanie : „to moje”. Pozwoliłam mu iść trochę bardziej z przodu. Uważnie obserwowałam każdy fragment popękanej framugi pod oknami, skrzypiące deski na małej werandzie, lampę wiszącą przed drzwiami, nad werandą, która wygasła już dawno temu. Wszedł po schodkach. Trzech. Z kieszeni spodni wyją mosiężny, duży klucz. Włożył go w zamek, ten odpuścił z grubym łoskotem. Mężczyzna pchną drzwi ręką, wszedł do środka. Postanowiłam nie stać tak na zewnątrz i poszłam w jego ślady, wchodząc przez otwarte drzwi. Moim oczom ukazał się długi hol, na końcu tego holu widziałam dużą przestrzeń, która najpewniej była salonem. Dostrzegłam pianino, kominek wyłożony czerwoną cegłą, lekko okopcony wewnątrz i kanapę z czarnej, miękkiej skóry. Hol, w którym nadal stałam miał ściany do połowy wysokości wyłożone drewnianą boazerią, a podłoga zaś była wyłożona płytami z szarego marmuru. Nade mną wisiał duży żyrandol wykonany w miedzi.

    - Idziesz?! - usłyszałam krzyk nauczyciela mugoloznastwa. Próbując podążyć za głosem przeszłam cichutko stukając obcasami na posadzce, dalej holem, aż doszłam do pomieszczenia tuż przed salonem. Weszłam tam nieśmiało, najpierw moje spojrzenie padło na Johna, dopiero później uzmysłowiłam sobie co kładzie na sekretarzyku stojącym pod ścianą, jego biura. Pod pachą miał ceramiczną, pokrytą wzorami URNĘ. Zatkało mnie. Co to za psychopata!? Nie wiedziałam czy mam poczekać na puentę tego chorego żartu, czy też brać nogi za pas i krzyknąć „Ratunku! Jakiś Świr!”. „Dobra, spokojnie, to nic nie znaczy, jeżeli mężczyzna przyprowadza kobietę, do starego domu na odludziu i pokazuje jej urnę ze szczątkami. Oddychaj.”
    - C- c- co to? - wydukałam wreszcie, kładąc rękę na klatce piersiowej, aby ustabilizować oddech. Posłał mi szelmowski uśmiech, przez co nie byłam pewna czy faktycznie chcę poznać odpowiedz. Tymczasem on postawił już to COŚ na biurku i staną przede mną.
    - Urna. Nie bój się. Replika. To świstoklik. - nie wiedząc co z sobą począć i czy mu wierzyć, pokiwałam wolno głową, zaciskając palce na rogu regału, który był dokładnie zawalonym starym, skrzypiącym meblem, ale dodawał jakby uroku, temu ciemnemu pomieszczeniu. - Dobra, poczekaj tu chwilę, pójdę po moje torby... Ty masz jakiś bagaż? - zapytał wolno, oglądając mnie od stóp do głów. Uśmiechnęłam się leniwie, wskazując moją torebkę. Fioletową, z materiału, zakupioną w club banana, tego sezonu. Na potwierdzenie swojego gestu, wyjęłam z niej wielką encyklopedię, która teoretycznie, nie powinna się tam zmieścić, żadnym sposobem. Kiwną głową i poszedł w głąb korytarza, z którego przyszłam. Usłyszałam jak wychodząc szepną pod nosem „magiczna”. Tak moja torba, jak i reszta, była magiczna, chociaż nie wyglądała. Trochę tak jak ja. Po całym domu rozległ się łoskot zamykanego zamka. Pewnie nie chciał by ktoś się włamał do niego, podczas pracy. Pełnoetatowej. Chwilę potem wpakował się do biura z walizką. Spocony i zmachany. No tak – zero magii, bo mądry zgubił różdżkę. Postawił walizę, tuż obok urny. Kazał mi stanąć z ręką wyciągniętą przed świstoklikiem, a sam w dwóch skokach przemierzył pokój dwa razy; zgasił światło i wrócił do mnie. Na jeden rozkaz dotknęliśmy magicznego przedmiotu, a potem stało się to co zawsze. Dziwne zawirowanie w okolicach żołądka, a potem głuchy trzask, trochę jak łamanie suchej, cienkiej gałązki.
Światło bijące od kominka, pozwalało mi ujrzeć wnętrze pokoju. Ściany pomalowane na kremowy kolor, drewniana podłoga w odcieniu ciemnej wiśni, kilka obrazów na ścianach, starannie wykonany i rzeźbiony regał, na którym stały równo ułożone, według alfabetu, książki, dwa wysokie okna zaciągnięte czerwonymi, długimi zasłonami. Zauważyłam łóżko z baldachimem, nakryte wielką, puchową poduszką w kolorze karminu i identyczną kołdrą. My staliśmy przy biurku, tego samego koloru co regał. Kominek był na prawej ścianie, a regał po lewej zaś łóżko naprzeciw nas. Nieco za regałem, pomijając fakt, że pośrodku mościł się ogromny, perski dywan, znajdowały się drzwi, za nimi pewnie łazienka. John właśnie otworzył inne drzwi, znajdujące się za nami, tuż obok biurka. Byłam Tutaj. Naprawdę byłam. Niesamowite, że wreszcie spełniło się to najprostsze z marzeń, a zarazem to podstawowe i najbardziej chciane. Mój towarzysz spojrzał na mnie zza progu.
-Idziesz? Muszą ci jeszcze pokazać twój pokój i chyba musisz coś zjeść. - wypuściłam powietrze. Tak – dopiero teraz spostrzegłam, że wstrzymywałam je odkąd tu wylądowaliśmy. Ruszyłam powoli za nim, uważnie oglądając każdy szczegół. Stare ściany zamku Hogward wyglądały tak jak niegdyś. Tak dobrze znany stukot posadzki pod stopami, wielkie łukowate sklepienia, wysokie strzeliste okna, ten majestat. To miejsce wygrało z czasem. Wszystkie obrazy przyglądały mi się z zaciekawieniem, kilka nawet przywitało mnie po imieniu. Oczywiście dosłownie ruchome schody wywołały przypływ błogich wspomnień. Ileż to razy robiły mi figle i prawie nie zdążałam na lekcje. Zawsze wychodziłam przewidując wszelkie niepowodzenia i zawsze byłam na czas. Całe moje życie było bardzo zorganizowane i ułożone. Miałam to po rodzicach. Wyobraźcie sobie, że tato odkąd tylko jego matka sięga pamięcią, chciał zostać DĘTYSTĄ. Wszystkie dzieci chciały być astronautami, badaczami, rycerzami, policjantami czy też superbohaterami, a on zawsze stanowczo chciał zostać stomatologiem. Dlatego, też odkąd poszedł do szkoły, skupiał się na tym, co może mu pomóc w osiągnięciu celu. Zwykł mawiać „Nie osiągniemy niczego, nim tego sobie nie wyznaczymy i nie wyobrazimy. Żeby coś mieć, najpierw musimy to stworzyć tu – w tym momencie zwykle lekko pukał się palcem w skroń – w naszym umyśle.” Zawsze postępowałam według jego schematu. Wizualizacja. Skupienie. Wysiłek. Determinacja. Sukces. Zawsze działało, szkoda, że nie wyznaczyłam sobie celu : „ Nie spać z Malfoyem”, w skrócie NSzM. Chwytliwe, muszę przyznać. Niestety, nie wszystko można przewidzieć, chociaż owszem, cieszyłam się z tego, iż przeżyłam wojnę z Lordem Voldemortem. Mogło być gorzej, prawda? Mogłam nie żyć, a tymczasem żyłam. KUDRE. Co ja sobie myślę! Wolałabym zginąć, niż drugi raz sypiać z wrogiem. Niż drugi raz pokochać wroga.

Idąc tak za Johnem do Wielkiej Sali, gdzie trwała kolacja, rozmyślałam o tym, o czym powinnam zapomnieć. Cała ja. Zbuntowana, nawet wobec siebie. W momencie, który przegapiłam, stanęliśmy w drzwiach, wcześniej wspomnianej sali. Wszyscy uczniowie i nauczyciele. Czułam się trochę nieswojo w wypchanej po brzegi sali, gdzie wszyscy siedzieli niczym jena rodzina, jakby związani ze sobą mentalnie, bałam się że jeżeli wejdę między nich rozerwę ową więź i rzucą się na mnie w różdżkami. „Nie panikuj, to twoja szkoła, oni powinni się bać. Jesteś szefem Granger, Szefem.” Dopingowałam siebie w duchu idąc przez środek, tuż za Brązowowłosym, który chociaż trochę osłaniał mnie, przed wścibskimi spojrzeniami. Zmniejszyłam dystans między nami i praktycznie deptałam mu po piętach. Profesor Albus, uniósł szare brwi i wykrzywił twarz w uśmiechu. Ten facet nic się nie zmienił! Liczyłam na chociaż kilka zmarszczek więcej, lub przerzedzoną brodę, ale tymczasem on wyglądał na... zakonserwowanego. Kocham magię. Czas spowalnia i czynimy go sobie niemal poddanym. Jeżeli to nie jest magia, to naprawdę nie wiem co. Obok dyrektora siedziała Minerwa, dalej Snape, Sprout, Hooch, Hagrid, Flitfick i kilku nowych z kadry nauczycielskiej, których koniecznie musiałam poznać. Wzięłam głęboki wdech, kiedy weszłam na podwyższenie, a Dumbeldor wskazał mi miejsce obok Johna. Usiadł on, obok Sybilli, a ja zaraz za nim, zajmując ostatnie miejsce po lewej od Albusa. Dyrektor szkoły wstał i wolno podszedł do mównicy. Sowa ze złota zaskrzeczała i w całej sali rozległa się grobowa cisza.

3 komentarze:

  1. Cudooo!!
    Naprawdę , tylko rozdział 18 jest inny niz 18 na onecie , prawda ? Bo postanowiłam zacząć czytać od nowa ;) Kiedyś czytalam na onecie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miona wreszcie w Hogwarcie ::) super

    OdpowiedzUsuń
  3. Supcio !! W końcu Hogwart :) czytam dalej c;

    OdpowiedzUsuń